Ostatnio zauważyłam, że jak na ironię gdy mam mnóstwo rzeczy
do zrobienia i czasu jak na lekarstwo wymyślam sobie dodatkowe
zajęcia.
A to jakieś czasochłonne danie na obiad sobie wymyślę, albo
porządkowanie czegoś, co absolutnie już nie może zaczekać ani chwil dłużej, a to jeszcze basen z dzieciakami obskoczę...
Faktem jednak jest, że jeśli uda mi się wcisnąć w swój
napięty grafik jakieś dodatkowe zajęcie i je wykonać nie psiocząc
przy tym na wszystko, na czym świat stoi, to jestem później bardzo zadowolona :)
Niedawno przecząc zdrowemu rozsądkowi mając mnóstwo różnych
spraw do załatwienia i rzeczy do zrobienia zabrałam się za
wekowanie reszty buraków, które urosły w moim ogródku i nie
zostały jeszcze pożarte. W sumie po ugotowaniu i obraniu było ich
3 kg i zawekowałam je z papryką i cebulą.
Z rozpędu powstało jeszcze leczo z cukinii. W sumie 13 słoików. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla niektórych to żaden wyczyn, ale
są to moje pierwsze samodzielne zmagania z tego typu przetworami, więc jestem
dumna jak paw :)
Dodatkowo pierwsze próby robienia wędlin przy pomocy szynkowara
przyniosły więcej niż zadowalające efekty :) Pierwsza wędlina
została zrobiona z wytrybowanych udek z kurczaka z dodatkiem soli
himalajskiej, majeranku, pieprzu i czosnku
Mielonka natomiast jest zrobiona z piersi z kurczaka zmielonych
na grubym sicie wraz z karkówką i tymi samymi dodatkami co wędlina
z udek.
Żadnych soli peklujących lub innych zbędnych wypełniaczy.
Polecam.
Pozdrawiam :)
piątek, 25 września 2015
czwartek, 3 września 2015
173. Interes życia ;)
Na początku chcę Wam podziękować za tyle miłych komentarzy pod moim ostatnim postem.
Świadomość, że moje hafty podobają się aż tylu osobom dodatkowo mnie mobilizuje do dalszej pracy, a Wasze komentarze sprawiają, że blogowanie ma sens...
Dzisiaj będzie jednak nieco inaczej ;)
Parę ładnych lat temu kupiłam sobie upragniony rower. Nie, żeby był mi wówczas jakoś szczególnie potrzebny, czy też niezbędny, ale zwyczajnie na niego zachorowałam i musiałam go nabyć :)
Trzeba Wam wiedzieć, że od czasu Pierwszej Komunii Świętej nie maiłam własnego roweru, a i tym, który wtedy dostałam nie cieszyłam się zbyt długo, bo jeszcze tego samego dnia robiąc interes życia
przehandlowałam go starszemu bratu za uwaga... – jedną sztukę królika białego, któremu nadałam imię Kasia :)
Oczywiście rower pozostawał w domu więc mogłam z niego korzystać, ale już nie tak swobodnie i bez ograniczeń jak wtedy gdy był jeszcze moją własnością.
No ale wracając do wątku głównego zakupiony rower użyty zaledwie kilka razy stał i gromadził kurz przez dobre trzy lata.
Jako, że syn mój już doroślejszym się staje, to dostał nowy rowerek, nieco większy i bez dodatkowych kółek, no i czasami w weekendy pobiera lekcje nauki jazdy pod czujnym okiem tatusia i chociaż jeździć samodzielnie jeszcze nie umie, to postępy już widać.
Ja w czasie trwania tych lekcji staram się jakoś młodszą latorośl utrzymać z dala od kół roweru, a trzeba Wam wiedzieć, że jest to zadanie niełatwe i bardzo niewdzięczne, bo dziecię cały czas rwie się do biegu (za rowerem, tatusiem, Wojtusiem) niczym koń wyścigowy.
Wpadłam więc na pomysł i usidliłam nieco Juleczkę :)
Wyprowadziłam na światło dzienne wspomniany, mój już mocno zakurzony rower z zamontowanym siodełkiem dziecięcym jeszcze za czasów gdy Wojtuś miał ze dwa latka.
Córcia przejażdżką była zachwycona. Co chwilę słychać było radosne i zarazem dopingujące okrzyki ,, jedź mama! Jedź!!!''
Do następnego razu :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)