środa, 26 listopada 2014

143. Nimuë – The Red Fox

  Dzisiaj krótko i na temat - skończyłam haft Nimuë -The Red Fox. 
Haft, który zauroczył mnie w chwili, gdy go pierwszy raz ujrzałam. Wiedziałam, że nie spocznę, dopóki go nie zrobię i nie zawiśnie na mojej ścianie obok innych Nimuë, do których jak wiecie mam ogromną słabość :) 
 
  Kolor lnu nieco odbiega od sugerowanego, ale efekt jest jak dla mnie bardziej niż zadowalający :)



Pozdrawiam serdecznie:)  

czwartek, 20 listopada 2014

142. Dobre rady ;)


  Pewnie każdy się ze mną zgodzi, że rad udzielanych przez dobrze życzące nam osoby ignorować nie warto. Tak więc ja ostatnio wzięłam sobie do serducha jedną taką radę udzieloną mi przez Gosię z Mamelkowa i zamiast chorowania wybrałam zabawę z masą solną :)
Oczywiście nie sama, ale z dzieciakami, a dokładnie z Wojtusiem, bo Julia po spróbowaniu kawałka masy, który przypadkiem znalazł się w zasięgu jej ręki podziękowała za współpracę :)
Zabawa była naprawdę udana :)

A tak jeszcze na marginesie dodam, że Gosia jest pierwszą blogerką, którą poznałam osobiście!!!
Okazało, że mieszkamy w tym samym miasteczku :)
Jeszcze nie miałyśmy sposobności, żeby się spotkać na dłużej, bo obie prowadzimy dość intensywny tryb życia, ale wierzę, że za jakiś czas tak się stanie.


Takie cudaczki porobił Wojtuś, a na drugi dzień je dodatkowo pomalował.



Ja swoim tylko lekko zarumieniłam policzki :) 






Pozdrawiam serdecznie :)  

niedziela, 16 listopada 2014

141.Kurczak pieczony na butelce i zabawa w ,,chory, chorszy i najchorszy ''...

  Zacznę może od tej niezbyt fajnej zabawy, do uczestnictwa w której nasza rodzina niestety została zmuszona. Tak, tak ZMUSZONA! 
Zaręczam, że nikt nie chciał się w nią bawić, ale... no cóż jak wiadomo nie zawsze się robi to, co chce.
Otóż nasz dom zaatakował jakiś niezidentyfikowany wirus. Zabawę rozpoczął Wojtuś i był chory. Następnie do zabawy została wciągnięta Julia, również jako chora. W miarę postępu zabawy Wojtuś przeszedł do następnego etapu i zajął miejsce ,,chorszego'', podobnie Julia. W międzyczasie byliśmy w odwiedzinach u lekarza, ale to absolutnie zabawy nie popsuło.
Kolejne dni zaowocowały tym, że ja wskoczyłam od razu na etap ,,chorszy'' i w niedługim czasie cała nasza trójka osiągnęła najwyższy poziom – ,,najchorszy''!
I tu znowu mały przerywnik w postaci wizyty u lekarza z naszą najmłodszą pociechą.
Kolejne dni to już (na szczęście) powolne wykruszanie się uczestników w kolejności mama, Wojtuś i Julia. Jakoś tak tylko tato się nie poddał ogólnej presji otoczenia i wykazywał tylko nieznaczne zainteresowanie zabawą.

  Teraz powoli wracamy do zdrowia i mam nadzieję, że limit chorobowy naszej rodziny na długi czas się wyczerpał!

  Żeby tak nie było, że tylko o takich niefajnych sprawach piszę będzie jeszcze o kurczaku pieczonym na butelce z piwa (u mnie z piwem w środku).
Kawał czasu się przymierzałam do upieczenia takiego kurczaczka, no i w końcu go zrobiłam.
Pracy przy nim naprawdę niewiele, a efekt wspaniały.
Trzeba takiego delikwenta natrzeć przyprawą do kurczaka wymieszaną z kilkoma łyżkami oliwy z oliwek i pozostawić na kilka godzin w lodówce. Następnie należy go obsadzić na otwartej butelce z piwem i upiec w 180 stopniach. Kurczaka nadzianego na butelkę najlepiej postawić np. w brytfannie. Długość pieczenia jest uzależniona od wagi kurczaka i na każdy jego kilogram przypada godzinka :)
Idealnie chrupiąca skórka to mój ulubiony element tej potrawy :)
Do tego pieczone ziemniaczki oraz surówka i od stołu odchodzimy na czworakach :)







Smacznego :)

wtorek, 11 listopada 2014

140. Moherowo – storczykowe sprawy ;)

  Całkiem normalna (a może tylko w moim mniemaniu) zależność – im dłuższa przerwa w blogowaniu, tym trudniej sklecić te kilka zdań, poukładać rozbiegane myśli w jedną w miarę logiczną całość, tak aby dało się co nieco napisać.
Znowu mnie tu trochę nie było i aż trudno uwierzyć w to, jak ten czas szybko leci. To nie tak, że zupełnie nie miałam o czym pisać, bo przecież to i owo w tak zwanym międzyczasie się wydarzyło, ale niestety zabrakło czasu na blogową prezentację. Były czwarte urodziny Wojtusia, pierwsze Julii, a i liska po odrobince przybywało. Podjęłam też męską decyzję sprucia mojej prawie ukończonej Echo Flower, bo uznałam, że zbyt duża ilość błędów nie pozwoli mi patrzeć na nią przychylnym okiem :)
Czy żałuję poświęconego na nią czasu? - otóż nie!, bo przecież uczę się dziergania drogą prób i błędów. Przyjdzie odpowiedniejszy czas na tego typu robótki :)

Powstał też mój pierwszy chlebek na zakwasie, który to wspaniałomyślnie podarowała mi koleżanka, i który stał się nierozłączną częścią mojej lodówki :)

  Obecnie dalej, uparcie jak koń pod górkę haftuję liska. Nadszedł czas na moher a w moim przypadku raczej coś co ma go przypominać. Kupiłam Fuzzy Stuff z dodatkiem błyszczącej nitki i efekt jest całkiem fajny. Haftowanie czymś takim jest nieco mniej przyjemne niż zwykłą muliną DMC, ale jak trzeba to trzeba :) 




 


  Od września za sprawą koleżanki stałam się właścicielką niebieskiego storczyka, który cały czas cieszy moje oko pięknymi kwiatami. Niestety sztucznie barwione powoli zaczynają tracić intensywnie niebieską barwę.





Pozdrawiam serdecznie :)